Dzień był lipcowy, słoneczny. Upalny. Południowo-wschodni stok Cieklinki (wysokość tej góry wznoszącej się w paśmie Beskidu Niskiego w zależności od mapy waha się od 508 n.p.m. do 512 n.p.m.) pachniał jak pierwsza strofa jednego z najbardziej aromatycznych wierszy Bolesława Leśmiana.
W malinowym chruśniaku, przed ciekawych wzrokiem
Zapodziani po głowy, przez długie godziny
Zrywaliśmy przybyłe tej nocy maliny…
Między starymi bukami rosły całymi połaciami: krzewy były obwieszone owocem będącym, jak wiadomo, kwintesencję różnego rodzaju pokus. Mimo to wyprawa zapowiadała się bezpiecznie: odświeżanie sceny z Balladyny nie w wchodziło w rachubę, choćby z tej prostej przyczyny, że nie było pod ręką ani rycerza Kirkora, ani dzbanków. Wzięliśmy więc koszyczki i pomknęliśmy w chaszcze, gdzie:
Duszno było od malin…
Zbieraliśmy je, nieprzytomnie obżerając się dojrzałym owocem. Dopiero gdy już nikt z nas nie był w stanie zjeść ani jednej maliny, uwolniliśmy się spod przemożnej władzy atawizmu zbieracko-łowieckiego. Ale co robić z dwoma koszykami pełnymi prawdziwych leśnych malin? To owoc wyjątkowo nietrwały… Trzeba było natychmiast zrobić coś łatwego i prostego – tartę z malinami.
- Najpierw zrobiłam kruche ciasto: usiekałam półtorej szklanki mąki z połową kostki masła, dodałam 2 łyżki cukru, szczyptę soli, łyżkę oleju i kilka łyżek zimnej wody. Ulepioną kulę owinęłam folię i wstawiłam do lodówki, żeby ciasto stężało. Ubiłam do białości dwa żółtka z 10 dag cukru, gdy masa zbielała dodałam 5 dag mąki i pół szklanki mleka. Wymieszałam starannie.
- W rondelku o grubym dnie podgrzałam półtorej szklanki mleka z kawałkiem rozciętej wanilii. Gdy mleko zrobiło się letnie, wlałam ubite z cukrem żółtka i resztą dodatków i mieszałam bardzo starannie gęstniejącą masę do zagotowania. Gdy osiągnęła konsystencję budyniu, odstawiłam do wystygnięcia.
- Formę do tarty wylepiłam schłodzonym kruchym ciastem, podziobałam je widelcem i wstawiłam do na 15 minut do rozgrzanego do 220 stopni piekarnika. Gdy się podpiekło na złoto, odstawiłam do wystygnięcia.
- Gdy ciasto i krem dobrze wystygły, wyjęłam wanilię, potem posmarowałam grubo kremem kruchy spód, następnie ciasno, jedną obok drugiej ułożyłam na wierzchu maliny, wciskając je bardzo delikatnie w krem.
- Po godzinnej kwarantannie w lodówce oprószyłam cukrem pudrem.
Wszyscy krążyli wokół, czekając na podwieczorek. Tarta pachniała jak beskidzki malinowy gąszcz. Do lekko gorzkawej, mocnej kawy smakowała wybornie. Do dziś pamiętamy ten podwieczorek jako esencję lata.
Teraz, kiedy zmierzch zapada wcześnie, a zimowa aura często sprowadza niewesołe myśli, tarta z malinami – choćby mrożonymi – szybko rozproszy smutek, szaroburość i melancholię.