Na straganie leżały obok siebie ostatnie w tym sezonie truskawki, dojrzałe czerwone porzeczki i pachnące maliny. W tym momencie przypomniał mi się dżem, jakim obdarowywał nas często sąsiad – profesor entomolog, zwany przez nas prywatnie „Burym Misiem”.
W jego wyłożonej kafelkami spiżarni stały równymi szeregami najrozmaitsze przetwory. Na słoiczkach, nakreślone białym pisakiem laboratoryjnym, widniały wielkie litery, informujące w skrócie o zawartości.
Dżem, który wspominam, nazywał się „TPM”: zawierał więc truskawki, porzeczki i maliny. Moje dzieci, teraz już dorosłe, do dziś pamiętają ów „tepeem”. „Bury Miś” zdradził mi kiedyś przepis, ale jakoś nigdy z niego nie skorzystałam. Teraz, widząc na targu czerwone owoce, pomyślałam, że nie powinnam dopuścić, aby moje wnuczęta nie poznały tego wyjątkowego smaku.
Przepis na TPM
- owoce – po kilogramie z każdego gatunku – zasypałam ½ kg cukru, a gdy puściły sok, smażyłam pół godziny
- zostawiłam na noc, następnego dnia – z długimi przerwami na wystudzenie – smażyłam jeszcze dwa razy po pół godziny, dodając cukier i miód. Cukru tyle, aby dżem nie był za słodki – powinien być lekko kwaskowaty – a kilka łyżek miodu zawsze dodaję do dżemów zarówno dla smaku, jak i dla konserwacji
- gorący dżem przełożyłam do wyparzonych słoiczków, mocno zakręciłam i ustawiłam „do góry nogami” do wystudzenia
Aby należycie uczcić tę chwilę, upiekłam kruche babeczki, do wystudzonych babeczek nałożyłam po łyżeczce zimnego już „tepeemu”, na dżem po łyżeczce świeżo ubitej śmietanki, udekorowałam plasterkami świeżych truskawek.
I siedliśmy do podwieczorku: filiżanka espresso (dla dorosłych) i kruche babeczki – z których mogli korzystać również nieletni, których jednak upiekłam za mało. O wiele za mało.
Zdjęcia: Barbara Walicka