Dopiero teraz, patrząc z perspektywy lat, uświadomiłam sobie, ile obrzędów i starych zwyczajów było wplecionych w codzienność naszego domu zewsząd otoczonego lasem. Nasz kalendarz – z czego nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy – podlegał naturze, która dyktowała swój odwieczny rytm.
W marcu, kiedy mijała zima, dzień stawał się dłuższy, znikały płaty śniegu i ziemia rozmarzała na dobre – w powietrzu unosił się zapach drzew budzących się ze snu, szliśmy do brzozowego zagajnika. Ucinaliśmy jedną lub dwie sprężyste gałązki, przywiązywaliśmy do nich sznurkiem szklane butelki i już następnego dnia rano sprawdzaliśmy niecierpliwie, ile zebrało soku.
Brzozowy sok był nieodłącznie związany z tą porą roku. Prastare słowo „oskoła” samym swoim brzmieniem świadczyło o starożytnym rodowodzie tego zwyczaju. Piliśmy słodkawy sok pełni szacunku i wdzięczności dla sąsiedzkiej brzozy, która podzieliła się z nami eliksirem zdrowia. Pamiętam, jak wyglądał w specjalnie wybranych, najładniejszych szklankach –przezroczysty, a jednak w jego barwie można było dojrzeć nieznaczne muśnięcie zieleni. Piliśmy ten życiodajny sok powoli, łyk po łyczku, co do kropli, pełni szacunku dla daru natury. To był rodzaj uroczystego obrzędu.
Wiele można mówić o zawartych w brezinie – bo i tak się ten sok nazywa – mikroelementach, witaminach i innych jej niezwykłych zaletach. Czytałam różne artykuły na ten temat.
Ale do dzisiaj łączę picie oskoły z niepowtarzalnym nastrojem i stanem ducha. Z chęcią do życia, radością i wiosenną nadzieją.